NIE REZYGNOWAĆ Z MIŁOŚCI

Bardzo dużo czasu zajęło mi pozbycie się wstrętu i nienawiści – napisała do nas Ewa kilka lat po uczestniczeniu w Spotkaniach Małżeńskich i wielu bolesnych przejściach – Chyba aż rok to trwało, ale mogę teraz z cała odpowiedzialnością powiedzieć, że kocham męża (…) Teraz jestem trochę inna, bardziej pewna siebie i nie tak nadskakująca jak kiedyś (…) Wybaczyłam mu, chociaż miałam żal, że nie próbował rozmawiać ze mną o tym, co mu nie pasowało. Po prostu odszedł, nie wyjaśniając do dzisiaj dlaczego. Chyba mnie wtedy tak nie kochał. Nie rozumiem tego nadal, ale staram się już o tym nie myśleć. Teraz Bóg zwrócił mi męża takiego, o jakim zawsze marzyłam i jakiego zawsze pragnęłam. Teraz rzeczywiście czuję się kochana i szczęśliwa.

A jej mąż… Odkrył w swojej żonie kobietę, która „da się kochać”, która jest wrażliwa i uważna, i nie „nadskakująca”, co mu tak bardzo przeszkadzało. Nie umiał jej tego wtedy powiedzieć. Po pierwszym okresie zauroczenia rozczarował się do niej. Do tego, by z fazy zakochania przejść do fazy pokochania, potrzebne im było nauczenie się dialogu. W tym dialogu, jak wynika z relacji Ewy, nie wyjaśnili sobie do końca wszystkiego. To nie było ważne. Naprawdę ważne okazało się to, że jakby odkryli się na nowo, że nauczyli się wsłuchiwać w siebie rozumieć i dzielić się sobą, a nade wszystko przebaczać.

– Przyjechałam z zamiarem „ustawienia” męża – powiedziała Ina uczestniczka Spotkań Małżeńskich – Chciałam znaleźć właściwą drogę, jakby „smar”, po którym mu włożę do głowy najlepsze zasady życia rodzinnego i regułki, jakim powinien być jako mąż i ojciec. Odkryłam, że tłumiłam jego osobowość. Nie potrafiłam słuchać tego, co mówi, czuje, przeżywa, tylko go ustawiałam, bo zdawało mi się, że wiem lepiej… Ważne były moje potrzeby, moja potrzeba uznania, bezpieczeństwa, bycia kochaną. Nie widziałam jego potrzeby uznania i autonomii. Tutaj zobaczyłam, że on ma naprawdę ludzkie serce. Trochę zawalił mi się mój świat. Potrzebuję czasu, żeby odbudować, ale to na pewno będzie inny świat. Chyba bardziej wspólny.

Warto czasem, by świat się zawalił, żeby go potem móc w taki sposób odbudowywać. Dlatego nie warto rezygnować, ale starać się przebić się przez mur… taki mur, który ma się w sobie samym, albo w sobie samej, mur, który się stworzyło samemu i pośrednio pomagało budować współmałżonkowi. Bardzo trudno zauważyć taki mur w sobie. Najchętniej widzi się go w drugim.

Odbudowywanie miłości nie polega na samym tylko wyjaśnianiu sobie wszystkiego, co dzieli i jest niezrozumiałe. Polega przede wszystkim na zobaczeniu w sobie nawzajem dobra, które gdzieś się zakurzyło, albo nie zostało dotąd rozpoznane.

– Nie przypuszczałam, że w tak krótkim czasie można powiedzieć sobie tyle dobrych rzeczy – powiedziała jeszcze inna uczestniczka naszych weekendowych rekolekcji. Podobnie mówią często ci, którzy przyjechali z pesymistycznym nastawieniem. Zło dobrem zwyciężaj… w małżeństwie także.

Każde małżeństwo ma szansę nie tylko na przetrwanie, ale na rozwinięcie miłości dojrzałej, pomimo tzw. niezgodności charakterów, odmienności upodobań, obciążeń wyniesionych z domu rodzinnego, czasem obciążeń różnego rodzaju chorobami.

Bywa tak, że małżonkowie chcą zmiany, ale już nie mają wiary w taką możliwość. Tę wiarę chciałbym umocnić, wesprzeć. Nie warto jednak czekać na kryzys. Potrzebne jest nieustanne pielęgnowanie małżeństwa na wszystkich płaszczyznach wzajemnej więzi. Nie należy też bać się kryzysów. One są wyzwaniem do rozwoju. Kryzys oznacza zarówno zagrożenie, jak szanse. Kryzys pokazuje, że pewien sposób naszej więzi stał się anachroniczny w obliczu nowych sytuacji życiowych, w obliczu zmian w naszym sposobie reagowania na nie, czasem hierarchii wartości. Początki kryzysu warto zawsze ujawnić przed sobą, powiedzieć, co nam nie pasuje, co wywołuje trudne emocje. Nie „zamiatać pod dywan” dla świętego spokoju. Ten spokój stanie się szatański, bo pod owym symbolicznym dywanem kumuluje się i pęcznieje agresja. Kryzys staje się zagrożeniem.

Przyczyną wielu zranień w małżeństwie jest nieradzenie sobie z własnymi emocjami. To na emocjach buduje się oceny, wrogie postawy i wszystko to, co się określania niezdolnością do rozmowy. Wrogiem porozumienia w małżeństwie jest zaprzeczanie własnym emocjom lub tłumienie ich. Sam musze przyznać jak bardzo zmienił się w moim życiu od czasu, gdy potrafię nazwać emocje jakie się w e mnie rodzą, nazwać swoje potrzeby psychiczne, określić temperament. Świadomość własnych szans i zagrożeń w sferze komunikacji z drugim człowiekiem nie zawsze chroni skutecznie przed gniewem, złością, czy innymi trudnymi uczuciami, które się rodzą spontanicznie, jednakże pomaga nabrać dystans do takich czy innych zagrożeń, jakie niosą moje cechy osobowości. Musiałem też nauczyć się, ze moja żona ma także swoje cechy osobowości, które także dla niej są szansą rozwoju, ale niekiedy tez utrudniają nasze porozumienie. Świadomość tego pomaga nam w naszej komunikacji.

Trudności przeżywamy czasem jako ucisk. Ale jak pisze św. Paweł ucisk wyrabia wytrwałość, a wytrwałość – wypróbowaną cnotę, wypróbowana cnota zaś – nadzieję. A nadzieja zwieść nie może…(Rz 5,4). Ale jest to tak naprawdę możliwe tylko dzięki łasce Bożej, pod warunkiem, że zechcemy z niej skorzystać. To ona rodzi prawdziwą nadzieję. To ona, jak powiedział św. Tomasz – buduje na naturze.

Pozwy rozwodowe wycofane z sądów po uczestniczeniu w Spotkaniach Małżeńskich są najbardziej czytelnym znakiem, że porozumienie jest możliwe, że potrzebne jest wyjście poza krąg wzajemnej negacji, zaprzestanie stosowania oskarżeń, wypowiadania ironii, złośliwości, zakazów i rozpoznawanie swojego prawdziwego ja pod skorupą tej negacji. To prawdziwe ja jest zawsze pełne dobra, często ukrytego i zranionego. Zabliźnienie ran może trwać długo, ale czyż nie jest wspaniałym owocem wytrwałości!?

Jerzy Grzybowski